Nie każdy może być artystą. Na szczęście

Podczas lektury tego tekstu, do internetowej przestrzeni znanej jako Facebook zostanie wprowadzonych ponad 2 miliony nowych zdjęć. W ciągu dnia, pojawia się ich tutaj przeciętnie 300 milionów.

Dziesięć procent wszystkich zdjęć jakie powstały od wynalezienia fotografii, a więc w ostatnich stu siedemdziesięciu czterech latach, wykonano w ciągu jednego, 2011 roku. To chyba przekonujący argument, aby uznać, że utrwalanie obrazu na cyfrowej matrycy staje się nieomal tak powszechne jak seks czy oddychanie, uznać, że po prostu fotografujemy już wszyscy.

Zajęcie to nie jest z resztą niczym trudnym. Wystarczy włożyć świeżą baterię do nowo zakupionego aparatu i pierwsza fotografia jaką wykonamy, będzie nienaganna technicznie. Nie musimy już uczyć się żadnych tajemnic zawodu związanych z sekretem ukrytego w drobinach srebra obrazu. Samoczynnie wyświetla się on każdemu na ekranie aparatu, komórkowego telefonu, czy tabletu, natychmiast po naciśnięciu guzika. Dawna, dostępna dla niewielu tajemnica, prysła jak mydlana bańka, zostawiając nas z efektem natychmiastowym, ale też często przewidywalnym, żeby nie powiedzieć banalnym.

Ciekawe, że wśród milionów wykonywanych każdego dnia zdjęć, niewielki, właściwie pomijalny procent dotyczy fotografii, które obrazują skutki zaistniałych faktów, interpretują realny świat, lub po prostu opowiadają ciekawą historię. Wydaje się, że powodem powstania przytłaczającej większości współczesnych zdjęć, jest raczej potrzeba zarejestrowania prywatnych, osobistych, często potocznych doświadczeń i umieszczenie ich w publicznej przestrzeni.

Do niedawna myślałem, że jeżeli człowiek wyjmie, wyabstrahuje z całego swojego zespołu motywacji tę jedną – potrzebę opowiadania o sobie – to musi jednak upłynąć znacząco długi czas, aby przestał dostrzegać motywacje inne. Wygląda jednak na to, że się myliłem. Wystarczyło bowiem dosłownie kilka ostatnich lat, aby to właśnie uzasadnienie ludzkiej aktywności jaką jest fotografowanie, stało się dominującym.

Jeszcze chwilę temu było inaczej. Nieustająca fascynacja fotografią tysięcy ludzi na świecie, w tym także i mnie, brała się nie z faktu, że jest ona prostym, mechanicznym zapisem obrazu otaczającego świata, lecz raczej wynikiem niezwykłego procesu jaki zachodzi pomiędzy fotografem, rzeczywistością jakiej się on przygląda, medium, jakiego używa i w końcu odbiorcą, czyli publicznością, na widok której autor się niejako wystawia. Publicznością, która ostatecznie weryfikuje i ocenia wartość powstałej pracy.

Traktowanie fotografii jako linearnego zbioru rzeczowników przestało ludzi interesować stosunkowo wcześnie. Od dawna bowiem świat został skatalogowany i wszyscy zobaczyliśmy, jak wygląda słoń, jego noga, domy i miasta je spajające, pejzaże górskie oraz wydmy pustynne, lasy tropikalne i zwierzęta w nich żyjące, plankton, bakterie wszelkiej maści, a nawet płód nienarodzonego dziecka. Mało interesujący był więc już ten tytułowy obiekt przedstawiony na zdjęciu.

To co potrafiło podniecić i zainteresować, to raczej ukryte znaczenia, te zauważone i nadane przez osobowość autora. Innymi słowy jego osobista, wizualna interpretacja. Często trudna lub niemożliwa do wyrażenia słowami. Interpretacja poparta formą w taki sposób, aby nie wywoływać ostentacji, ale raczej umiar czy prostotę, które ostatecznie doprowadzić powinny do odczucia, że forma i treść są ze sobą zestrojone, że wzajemnie się wspomagają.

Odkrywanie tego typu tajemnic było fascynującym procesem, bowiem niosło w sobie odniesienia do teraźniejszości, do tego co w danej chwili wiemy o sobie i świecie, a nie było tylko zapisem odległej przeszłości. Dla wszystkich, którzy chcieli nie tylko patrzeć, ale też wysilić umysł i zobaczyć, fotografia była bezcennym medium, bogatym na tyle, aby uczyć. Tak jak przez setki wcześniejszych lat uczyła nas literatura. Podczas gdy słowo, podobnie zresztą jak muzyka, brało swą siłę ze zbioru zamkniętego, ograniczonego, skończonego, to fotografia reprezentowała świat nieskończoności. To właśnie było w niej fascynujące. Ten wybór.

Do niedawna wąska grupa uprzywilejowanych wyznaczała nam wszystkim pozostałym wzorce postępowania, ale też udostępniała nam obrazy, na przykładach których uczyliśmy się realnego świata. Demokracji w tym nie było, ale właśnie dzięki temu obcowaliśmy z rzeczami wyjątkowymi, specjalnymi, często szlachetnymi. Najczęściej osoby te wyróżniała odwaga polegająca na uniezależnieniu od opinii publicznej. To trochę tak jak z Biblią lub dziełami Homera. Przetrwały do dzisiaj, również dlatego, że ich autorzy nie myśleli o przypodobaniu się publiczności, byli odporni na swoisty terror publicznej opinii. Obcowaliśmy więc ze wspaniałymi wzorami i przecież nie chodziło o to, aby je naśladować, ale raczej, aby traktować je jak Gwiazdę Polarną, wyznaczającą punkty orientacyjne w naszym osobistym doświadczeniu. Chodziło o szczególny szacunek do tradycji, która z nastaniem tej fotograficznej wolności stała się jedynie informacją.

Teraz aparaty fotograficzne dano do ręki wszystkim, a oni chwilę później zażądali całkowitej otwartości oraz wolności. I stało się. Dzisiaj w fotografii możliwe jest wszystko, a wzory postępowania, przykłady kierunków wyznaczają anonimowi autorzy, umieszczający swe obrazy w dostępnej dla ogółu publicznej przestrzeni. Łatwo więc zacierają się wartości wypracowane przez pokolenia i potwierdzone doświadczeniem. Kiedy wartości znikają, do głosu dochodzą fakty naturalne, oczywistości, i dla wielu stają się jedynym celem.

Nie tylko w sztukach kreatywnych, ale chyba też i w życiu, wolność jest jedynie możliwością, postulatem, nie zaś stanem faktycznym. Otwarcie zaś, o którym wszyscy tak głośno opowiadają, oznaczać może to, że każdy sposób na obrazowanie świata jest dozwolony, że dozwolony jest więc każdy styl życia, każdy sposób postępowania. Czy nie oznacza to czasami tego, że już drugi człowiek nie będzie nam do niczego potrzebny? Czy nie oznacza to czasami, że postulowane wielkie otwarcie, staje się jeszcze większym zamknięciem?

Tak przynajmniej postrzegam dzisiejszą fotografię zalewającą publiczną przestrzeń. Trudno z niej wyłowić coś oryginalnego, zadziwiającego, indywidualnego. Raczej widzę powtórzenia, kopie i duplikaty osiągnięć z niedalekiej przeszłości. Obrazy są do siebie bardzo podobne i doskonale ilustrują to, co z uporem lansowane jest powszechnie od lat w mediach. Że jesteśmy podobni, prawie tacy sami. Cóż to za nonsens. Jak możemy być do siebie podobni, skoro nie mamy dostępu do tych samych doświadczeń.

A jednak. Powielane w nieskończoność obrazy są tak bliźniacze, iż można dojść do wniosku, że ludzie nie tylko starają się upodobnić do siebie poglądami, ale nawet własnymi doświadczeniami, których fotografia staje się ważną (jeżeli nie główną) egzemplifikacją. Brak wzorów oryginalnych, podpartych osiągnięciami autorytetów powoduje, że większość podąża bezkrytycznie za tym, co widzi, co powszechne i łatwo dostępne. Trudno oprzeć się dzisiaj wrażeniu, że mamy do czynienia z nakazem opinii publicznej, której świadomość budowana jest na wzorach niejasnych, tandetnych. Obawiam się, że obcowanie z takim światem może prowadzić w większości do przejmowania zubożających nas cech.

To co jeszcze do niedawna było używane jako paliwo do drążenia, poszukiwania, odkrywania, lub czerpania radości, zostaje nam powoli odbierane. Różnorodność, ta cudowna pobudka Odyseusza powoli znika za nieostrym, ale za to poprawnym politycznie horyzontem. Może jednak nie należy się tym martwić nadmiernie, gdyż jak uczy historia, nawet upadek cywilizacji przynosi ze sobą ukryte korzyści. Prócz barbarzyństwa pojawiają się wtedy również niezależne formy samodzielnego myślenia.

Póki co jednak, mamy do czynienie raczej z hurtownią obrazów, jaką stał się Internet, do którego dostęp zaoferowano każdemu, a więc i nieprzygotowanemu umysłowi. Doprowadziło to szybko do zatarcia celów stawianych fotografii przez poprzednie pokolenia. Nawet tak oczywiste zadanie, jakim jest prowokowanie ludzi do akceptowania i otwierania oczu na oryginalne i inne niż dotychczasowe widzenie świata – czyli właśnie odwodzenie odbiorcy od banału potocznego doświadczenia – staje się nadzwyczajnie trudne. Jak bowiem przez szum oceanu bylejakości ma przebić się obraz wymagający, trudny w lekturze, odnoszący się do skojarzeń z tradycją? Kto taką fotografię zauważy, zrozumie i doceni?

A jeszcze do niedawna wydawało się, że idea polegająca na tym, iż fotografia służyć może celowi dostarczania odbiorcy tych nietuzinkowych doświadczeń, jest dobrym początkiem, solidnym fundamentem, na którym oprzeć da się fragmentaryczne, ale jednak, rozumienie świata. Ten cel również jest dzisiaj w zaniku, wyparty przez banalne zdjęcia amatorów, a co gorsze – ludzi o niesprawdzonej wiarygodności, wątpliwej edukacji, braku zaangażowania oraz motywacji. Historia jasno pokazuje, że to nie oni stworzyli wizję kosmosu, prawa powszechne. Nie oni odkryli przed nami życiowe ideały.

Ten terror opinii publicznej, która nagle dostała do ręki niebywale potężną platformę jaką jest internetowa sieć, prowadzi również do tego, że dobre wypierane jest przez słabe, wzniosłe przez małe, intrygujące i odkrywcze przez banalne i oczywiste. Bohaterami tej przestrzeni nagle mogą być wszyscy, niezależnie od tego, czy mają do przekazania jakąkolwiek oryginalną myśl. W powstałym szumie szybko zacierają się zdobycze wypracowane przez pokolenia, a przecież, aby móc powiedzieć o sobie, że się żyje, trzeba to życie wypełnić jakąś treścią rozumną.

Do niedawna uważano, że wartości dobrze uczyć się w oparciu o tradycję oraz jej najznakomitszych przedstawicieli. Wsłuchiwano się w nich. Ale co może dzisiaj dowiedzieć się o tych wielkich osiągnięciach młody człowiek ze słuchawkami IPhona na uszach, z których zamiast rozprawy Platona dobiegają dźwięki hip-hopu. Obawiam się, że nawet kiedy już je w końcu zdejmie, to może okazać się, że jest całkiem głuchy i tego, co wypracowali najlepsi spośród nas, po prostu nie usłyszy. Pozostanie mu jedynie Internet z niejasnymi, pozbawionymi oryginalności wzorami, a w nim Tweeter z przestrzenią dopuszczającą 117 znaków do wyrażenia dowolnej myśli. Jaką to głęboką refleksję przekazać można przy pomocy tych kilku słów? Chyba jedynie to, że się istnieje.

Fotografia jest dociekaniem, poważną intelektualną pracą, w której nie można oglądać się na oczekiwania masowego audytorium. Czerpać należy raczej ze wzorów, którym powstaniu towarzyszyło pragnienie poznania oraz świadomość niewiedzy, a nade wszystko poczucie przyjemności w odkrywaniu niejednoznaczności oraz różnorodności świata. Napór tysięcy obrazów z jakimi obcujemy codziennie, wydaje się tworzyć barierę trudną do pokonania dla istniejącej gdzieś, zapewne małej grupki tych, którzy życie poświęcili idei uniezależnienia się od cudzych opinii. To oni powinni stanowić dla nas wszystkich bezcenny przykład do naśladowania tego sposobu na najlepsze spożytkowanie ludzkiej działalności. Ale jak usłyszeć ich głos w wartko płynącym potoku wizualnej kakofonii?

Pomocą w tej trudnej sytuacji może być kryterium motywacji jaka towarzyszyła fotografowi przy wykonywaniu zdjęcia. Choć najczęściej możemy się jej jedynie domyślać, to z własnego doświadczenia widzę, że fotografia pozwala w stosunkowo łatwy sposób odkryć prawdziwe powody, dla których została wykonana.

Zaangażowanie fotografa oraz wynikająca z tego motywacja zaprzątały głowę wielu i od dawna. Dla mnie szczególnym wydaje się rok 1967, kiedy to Cornell Capa, młodszy brat słynnego fotografa wojennego Roberta, zorganizował wystawę w nowojorskim Riverside Museum, składającą się z prac sześciu członków fotograficznej agencji Magnum. Autorami dwustu wystawionych wtedy zdjęć byli: Robert Capa, Bischof, Leonard Freed, Andre Kertesz, David Seymour, Dan Weiner.

W tych latach fotografia nie trafiała jeszcze często na ściany galerii, a zupełnym wyjątkiem były muzea. W opinii powszechnej (jak również i krytyków) fotografia nie nosiła znamion sztuki, gdyż jej przedmiotem były nazbyt dosłownie pokazywane rzeczy lub obiekty, bez uniwersalnych, symbolicznych odniesień oraz autorskich interpretacji świata realnego, a więc tego wszystkiego, czym zajmowało się malarstwo w tym to, które w owym czasie było wyjątkowo uznane – malarstwo abstrakcyjne oraz sztuka Pop Art.

Cornell Capa po raz pierwszy użył określenia w stosunku do fotografów biorących udział w tym przedsięwzięciu „Concern Photographers” – (Fotografowie zaangażowani, troskliwi, zaniepokojeni – tłumaczenie własne), czym niejako uświadomił wielu, istnienie szczególnego standardu. Zapoczątkował tym samym fascynujące zjawisko, którego zmierzch wydaje się, że obserwujemy dzisiaj – również, a może przede wszystkim – za sprawą powszechnego udostępnienia fotografii cyfrowej.

Można zaryzykować myśl, że człowiek widzi jedynie to, co potrafi zrozumieć, co potrafi nazwać, że wiedza pozwala zobaczyć. Tę zasadę właśnie wyznawali fotografowie zaangażowani. Tematy jakimi się zajmowali nie wynikały jedynie z przydzielonych im przez wydawców zleceń, ale były wynikiem osobistej troski i zaangażowania. Okazało się, że zdjęcia wykonywane z taką motywacją są inne. Głębsze, mądrzejsze. Potrafią być nie tylko wizualnym, ale też intelektualnym studium nad wybranym problemem. Prowadzić odbiorcę do pogłębionej refleksji.

Wydaje się, że zaledwie dwa określenia, „Concern Phoography” odnoszące się niejako bardziej do treści fotografii, oraz użyte wcześniej, w latach pięćdziesiątych, dwudziestego wieku przez francuskiego fotografa Henri Cartier-Bressona określenie „Decisive Moment”(„Moment Decydujący”), odnoszące się bardziej do formy fotografii, odegrały nie do przecenienia rolę i wręcz wyznaczyły standardy w sposobie opisywania świata do czasów nam współczesnych. To właśnie dzięki ideom, ukrytym między innymi w przytoczonych powyżej określeniach, nasze rozumienie świata realnego jest bogatsze i pełniejsze.

Z perspektywy kilkunastu ostatnich lat można wyciągnąć wniosek, że fotografia dzisiejsza odeszła już daleko od tej koncepcji uprzywilejowanej chwili. Widać wyraźnie, że wraz z popularnością zmieniła się nie tylko sam obraz, ale również jego funkcja i co bardzo ciekawe, sposób w jaki powstaje. Wydaje się, że zdjęcie w tym kontekście traci powoli znamiona rzeczy. Staje się doświadczeniem.

Przemiany w sposobie obrazowania świata, jakie zaobserwowałem na podstawie analizy wielu materiałów, które powstały w latach ostatnich, oparte były w znaczącym procencie na osiągnięciach i możliwościach cyfrowej technologii. Mniej dostrzegłem w tych zmianach podłoża intelektualnego.
W jakimś sensie więc technika wypiera dyskurs merytoryczny, zastępuje go. Osobiście pozostaję z nadzieją, że jest to etap przejściowy, który ma nam wszystkim jedynie udowodnić, iż pogląd „nowej awangardy”, mówiący o tym, że „każdy może być artystą” (Joseph Beuys 1921 – 1986) był koncepcją fałszywą.

Tomasz Tomaszewski
październik, 2013