Pieszczota wilgotnego prześcieradła

Przyjechałem tam po raz pierwszy 30 lat temu, ale wciąż pamiętam wrażenie jakie zrobiło wtedy na mnie to miasto. Nowy Orlean czarował dziwną magią. Może była to muzyka sącząca się z każdego mijanego baru, atmosfera artystycznej bohemy w „dzielnicy francuskiej”, a może nawet wszechobecna para wodna z rzeki Missisipi, której dotyk odbierałem wtedy jak pieszczotę wilgotnego prześcieradła. Pamiętam, że byłem ujęty, oszołomiony i zachwycony.

Zbiegiem dobrych okoliczności znalazłem się tam ponownie kilka dni temu, aby przeżyć i sfotografować tak jak poprzednio koniec karnawału, słynne Mardi Gras.

 

Francuski Kwartał, dzielnica najwyżej położona w mieście przetrwała olbrzymi huragan Katrina z 2005 roku prawie bez uszczerbku. Może gdzieniegdzie złuszczona, olejna farba na ścianach przypominała niegdysiejszą katastrofę. Ale tych śladów było mało i trzeba było ich szukać ze szczególną uwagą. Wąskie ulice wypełnione jak niegdyś gęstwiną ludzi, kojarzyły obrazy sprzed wielu lat.

Jednak dla mnie, dla fotografa, pozór tego podobieństwa wyczułem natychmiast.

Dawne, wyrafinowane karnawałowe stroje ocierające się często o dzieło krawieckiego geniuszu i szalonej fantazji, wyparte zostały dzisiaj banalnymi podkoszulkami. Panujący lata temu obyczaj rozluźnionego, zmysłowego zachowania, zastąpiła ostentacyjna wulgarność. Z otwartych na oścież klubów, zamiast wspaniałego nowoorleańskiego jazzu, dobiegał raczej łomot prostych dźwięków, za to tak natarczywy, że zagłuszał resztki własnych myśli.

Przyglądałem się temu w zdumieniu.

Nie był to zresztą pierwszy raz, kiedy miałem podobne uczucia. Kilka miesięcy wcześniej fotografowałem w Polsce, Europie, ale także i w Stanach wydarzenia publiczne, gromadzące ludzi w sprawie zabawy i relaksu. Szukałem w nich ujęć dynamicznych, rzadkich do obserwowania w sytuacjach życia codziennego. Wrażenia zawsze były podobne.

To co do niedawna uchodziło za niestosowne, za przejaw złego smaku i braku wychowania, nagle stało się zjawiskiem akceptowanym, dominującym i nie budzącym sprzeciwu. To, na co teraz patrzyłem wydało mi się więc nieomal dosłowną ilustracją „Buntu Mas” fenomenalnego tekstu napisanego w trzydziestych latach poprzedniego wieku przez Jose Ortegę y Gasseta. Literalnie dosłowną.

Pomyślałem więc, że może uczynię z przeżytej obserwacji temat długoterminowego projektu mówiącego o nowych wzorcach zachowania, o dryfujących w nieznanym kierunku wartościach. Temat jak się wydaje bardzo atrakcyjny również dla tego, że człowiek obcuje z niebywałą wręcz ludzką energią, jakimś uczuciem wyzwolenia, często radości, czasami nawet szaleństwa. To nastraja mnie samego bardzo pozytywnie i wyzwala jeszcze większą ochotę do poszukiwania wyjątkowych scen, kadrów dynamicznych, takich, które są wynikiem reakcji spontanicznych i natychmiastowych.

 

 

Pomyślałem, że może pożyteczny będzie również oddzielny artykuł mówiący o sprzęcie potrzebnym do wykonywania tego typu fotografii. a nawet o tym, czy wypowiadać się w kolorze, czy raczej fotografią czarno-białą? Może warto o tym napisać. Ale to za parę dni.

Luty 2018, tekst i zdjęcia ©Tomasz Tomaszewski